Fragment książki:
Zazwyczaj nikt nie zadawał sobie trudu, by mnie zagadnąć lub zaszczycić spojrzeniem. Ja byłem chodnikowym grajkiem, a to był Londyn. Nie istniałem. Od takich jak ja ludzie trzymali się z daleka. Ale kiedy tego popołudnia szedłem przez Neal Street, prawie każdy mijany przechodzień na mnie zerkał. A ściślej mówiąc – na Boba.
Ten i ów miał na twarzy wyraz zaciekawienia, lekkiego zakłopotania, co nie mogło szczególnie dziwić. Coś tutaj nie grało: wysoki długowłosy gość idący z wielkim rudym kocurem na ramieniu. Podobnych rzeczy nie widuje się co dzień – nawet na ulicach Londynu.
Przechodnie na ogół reagowali bardzo ciepło. Na widok Boba uśmiechali się szeroko. Nie minęło kilka minut, kiedy ludzie zaczęli nas zatrzymywać.
– Ach, co za widok! – rozczuliła się jakaś elegancko ubrana pani w średnim wieku, obładowana torbami pękającymi od zakupów. – Prześliczny. Mogę go pogłaskać?
– Jasne – odpowiedziałem, przekonany, że to jednorazowy incydent.
Postawiła torby na chodniku i zbliżyła twarz do pyszczka Boba.
– Ale z ciebie przystojniaczek, co? – zapytała. – To chłopczyk, prawda?
– Zgadza się.
– Czy to nie cudowne, że tak sobie siedzi na pańskim ramieniu? Nieczęsto ogląda się taki widok. Musi panu bardzo ufać.
Gdy tylko zdążyłem ją pożegnać, podeszły dwie dziewczyny. Widziały tę scenę czułości, więc domyśliłem się, że chodzi o to samo. Okazało się, że są Szwedkami i że przyjechały na wakacje.
– Jak się nazywa? Możemy mu zrobić zdjęcie? – zapytały. Ledwo przytaknąłem, już zawzięcie pstrykały aparatami.
– Ma na imię Bob – oznajmiłem.
– Ach, Bob. Jak fajnie.
Pogadaliśmy minutę albo dwie. Jedna z nich sama miała kota i wyjęła z plecaka zdjęcie, żeby mi je pokazać. Musiałem w końcu grzecznie przeprosić, bo inaczej zachwycałyby się Bobem jeszcze przez parę godzin.
Ruszyliśmy w dół Neal Street, w kierunku Long Acre. Ale niemrawo nam to szło. Admiratorzy zmieniali się jak w sztafecie, podając sobie kolejno pałeczkę uwielbienia. I tak na okrągło. Nie byliśmy w stanie przejść swobodnie nawet kilkunastu kroków. Jeden chciał pogłaskać, drugi pogawędzić. Zatrzymywano nas i nagabywano.
Urok nowości szybko mi się przejadł. „W ten sposób donikąd nie dojdziemy” – pomyślałem zrezygnowany. Zazwyczaj droga od przystanku do mojej miejscówki w Covent Garden zajmowała niewiele ponad dziesięć minut. Dzisiaj zmarnowałem już dwadzieścia. A wszystko dlatego, że najwyraźniej każdy przechodzień chciał uciąć sobie pogawędkę z Bobem. Czy to nie śmieszne?
Kiedy dotarliśmy do Covent Garden, miałem godzinę w plecy.
„Dzięki, Bob. Kosztowałeś mnie pewnie parę funtów” – zażartowałem w myślach.
Ale tak naprawdę wcale nie było mi do śmiechu. Gdybym przez kota spóźniał się każdego dnia, musiałbym oduczyć go jazdy autobusem.
Wkrótce jednak miałem nieco inaczej spojrzeć na całą sprawę…
PATRONI MEDIALNI:
