Wejdź do strony Flash
Wprowadzenie
Dżentelmeni z Devonshire
Książka
Kontakt
Dodatki
Informacja

Wywiad z Panem Reeve’em

Na początku muszę przyznać, że to jedna z najbardziej pomysłowych książek, i to nie tylko młodzieżowych, jakie od dawna czytałem. Co leżało u źródła tego pomysłu?

Pierwszy raz pomyślałem o „Kosmicznym domu Larklight” mniej więcej dziesięć lat temu. Dla zabicia czasu chodziłem po londyńskim muzeum nauki i natrafiłem na ekspozycję sprzętu naukowego z epoki georgiańskiej. Podsunęło mi to myśl, że miło byłoby napisać opowieść science fiction pełną całego tego mosiądzu i mahoniu. Natychmiast przyszedł mi do głowy wielki, stary dom na orbicie i od razu wiedziałem, że będzie się nazywał Larklight... Pomysł co prawda wydawał mi się zbyt wątły, by oprzeć na nim całą powieść, sądzę jednak, że ilustrowana forma i piękne rysunki Davida Wyatta dodały jej głębi.

Sparodiowanie literatury przygodowej z czasów wiktoriańskich wynosi powieść ponad standardy fantastyki naukowej. Czy zaczęło się od tej koncepcji, czy jednak od science fiction?

Z pewnością nie chciałem napisać standardowej książki SF, a zawsze fascynowała mnie wiktoriańska fantastyka takich autorów, jak H.G. Wells i Juliusz Verne. Oni jednak dążyli w swojej prozie do naukowej wiarygodności, podczas gdy „Kosmiczny dom Larklight” radośnie ignoruje wszystko, czego przez pięć ostatnich stuleci dowiedzieliśmy się o Układzie Słonecznym i prawach fizyki, sądzę więc, że przynależy raczej do fantasy niż do SF.

Brytyjczycy i anglofile z łatwością zrozumieją humor książki, ale zastanawiam się, czy znaczna część komizmu dotrze do młodych odbiorców amerykańskich. Myśli pan o tym, czy też po prostu pozostaje pan wierny swojej koncepcji i się nie przejmuje?

Podejrzewam, że wiele odniesień może umknąć także czytelnikom brytyjskim, ale jeśli historia wciąga, nie powinno to mieć znaczenia. Podczas pisania staram się nie myśleć zbyt wiele o czytelnikach. Piszę po prostu to, co mnie bawi, i liczę na to, że komuś innemu też się spodoba. Trzeba jednak szanować inteligencję młodych odbiorców. Kiedy dorastałem, lubiłem amerykański humor – Muppety, magazyn MAD, Toma Lehrera, Woody’ego Allena. Oczywiście, wielu odniesień nie miałem szansy zrozumieć, ale wiele znaczeń wychwytywałem z kontekstu.

Ogromna różnorodność kosmicznych stworzeń przypomina mi film „Gwiezdne wojny”, ale u pana główne czarne charaktery to pająki. Pytanie tak oczywiste, że aż głupie: uznał pan, że wykorzystanie znajomego, budzącego lęk stworzenia zwiększy napięcie?

Nie, po prostu nie cierpię pająków i nie umiałem sobie wyobrazić nic bardziej przerażającego!

Największym pajęczym łotrem jest noszący melonik pan Webster. Jak pan wymyślił pana Webstera i jego melonik?

Kilka lat temu rozmawiałem z kolegą po piórze, cierpiącym na arachnofobię Brianem Mitchellem. Zastanawiał się, czy gdyby pająki umiały mówić, budziłyby mniejszą, czy większą grozę. Bez wątpienia mówiłyby z londyńskim akcentem. Ale skąd się wziął melonik i dlaczego pan Webster go nosi – nie mam bladego pojęcia.

Pańscy piraci okazują się dobrymi istotami. Szczerze się przywiązałem zwłaszcza do mackowych bliźniaków. Czy był to kolejny element ironii, czy może raczej na pomysł ten miał wpływ wzgląd na wrażliwą psychikę młodych odbiorców?

Nie chodziło mi o ironię. Właśnie ukończyłem cykl czterech powieści (w Ameryce zatytułowany z jakiegoś powodu „The Hungry City Chronicles” [„Kroniki Głodnego Miasta”], dość mroczny i brutalny, chciałem więc dla odmiany zrobić coś pogodniejszego, gdzie nikomu nie dzieje się krzywda (z wyjątkiem pająków, oczywiście, ale kto by się nimi przejmował?). Stąd też łagodni piraci.

Może pan powiedzieć, czy dawne Imperium Brytyjskie, pełne przekonania, że przynosi dzikusom dobrodziejstwa cywilizacji, budzi w panu czułość, nostalgię czy może pogardę?

Żadne z wymienionych! XIX-wieczne Imperium Brytyjskie powstało wskutek ciągu wypadków historycznych. Niektóre jego aspekty były dobre, inne pełne hipokryzji. W znacznej mierze szło po prostu o chciwość. Z pewnością nie jest to warte nostalgii, ale nie mam też czasu na liberalne poczucie winy. Oczywiście szablonowa literatura z tamtej epoki stanowi bogate źródło komizmu.

Pod koniec powieści niszczy pan znaczną część Londynu, w tym wiele ważnych miejsc, bliskich sercom amerykańskich turystów. Czyżby nie lubił pan Londynu?

Kocham Londyn. A w porównaniu z tym, co z nim zrobiłem w książce „Mortal Engines” („Śmiertelne silniki”), z tej powieści wychodzi stosunkowo bez szwanku.

Kiedy doczekamy się dalszego ciągu? Ma pan już pomysł na następną przygodę Arta? Czy Ssil odnajdzie kiedyś swój gatunek? Czy Myrtle się trochę rozluźni?

W tej chwili pracuję nad ciągiem dalszym i mam najróżniejsze pomysły, choć jeszcze nie wiem, które z nich znajdą się w ostatecznej wersji. Ale nie wyobrażam sobie, by Myrtle miała się rozluźnić. Straciłaby cały swój urok.

Ostatnie pytanie. Czy osobiście kiedykolwiek użył pan parasola jako broni?

Jestem Anglikiem, więc jedyna broń, jakiej używam, to „miecz uprzejmości i tarcza elegancji”.