Wejdź do strony Flash
Wprowadzenie
Dżentelmeni z Devonshire
Książka
Kontakt
Dodatki
Informacja

 

W KTÓRYM DOWIADUJEMY SIĘ
O ZBLIŻAJĄCEJ SIĘ WIZYCIE


Później, kiedy stawiałem czoło Ćmie Garncarce albo ratowałem życie przed Najpierwszymi, albo pomagałem przy obsłudze działa na pokładzie brygu Jacka Havocka "Sofronia", często wracałem pamięcią do dawnego życia i do tego ostatniego popołudnia w Larklight, kiedy to zaczęły się nasze nieszczęścia.
Było to zupełnie zwyczajne popołudnie, wypełnione codziennymi odgłosami rzężących rur powietrznych i sy-kiem powłok gazowych, a także zwykłymi zapachami kurzu, pleśni i gotowanej kapusty - zapachami, które znaliśmy tak dobrze, że nie zwracaliśmy na nie uwagi. Aha, i kłóciłem się ze swoją siostrą Myrtle. To też było całkiem normalne.
Chciałem wyjść na balkon, by popatrzeć na przybycie statku dostawczego, lecz Myrtle była zbyt pochłonięta grą na pianinie. Próbowała się jej nauczyć, korzystając z wielkiego, szarawego tomiszcza pod tytułem "Podręcznik gry na pianinie dla młodej damy", i miesiącami ćwiczyła raz za razem ten sam fragment. Nazywał się "Śpiew ptaka o zmierzchu" i brzmiał tak: "pląk brzęk pląk brzęk pląk, pląk plęk, pląk plęk, pląk plęęęk, brzdąk, o rany!". A przynajmniej tak właśnie grała go Myrtle. Mówiła, że jest teraz młodą damą i musi posiąść określone umiejętności, jeśli ma kiedyś błyszczeć w dobrym towarzystwie, ale nie przypuszczałem, by do tych umiejętności kiedykolwiek mogła się zaliczać gra na pianinie. Próbowałem jej to wyjaśnić, ale z hukiem zatrzasnęła klapę instrumentu i nazwała mnie małym potworem.
- Oj, chodź, Myrtle - powiedziałem. - Myślałem, że lubisz patrzeć, jak przybywa dostawa.
Wybuchnęła tym swoim gorzkim, znudzonym śmiechem, który wieczorami trenowała w wannie. W założeniu miał brzmieć dorośle.
- Niewiele więcej tu do roboty! - stwierdziła. - Pozwolę sobie zauważyć, że Larklight to najnudniejsze miejsce pod słońcem! Gdybyśmy mieszkali w Anglii, jak porządna rodzina, można by chodzić na bale i przyjęcia! Po-
winnam bywać w towarzystwie, żeby jakiś młody dżentelmen poprosił mnie do tańca. Nawet w Bombaju, Kalkucie czy amerykańskich koloniach ciągle odbywają się wizyty. Ale tutaj, na tym ponurym odludziu... Och, dlaczego musimy mieszkać w Larklight?
Próbowałem jej przypomnieć, że Larklight to dom naszej matki, który należy do rodziny dosłownie od wieków. Mama kochała ten stary dom, a po jej śmierci ojciec nie miał serca go opuszczać. Ale Myrtle nie chciała słuchać głosu rozsądku. Odrzuciła "Podręcznik gry na pianinie dla młodej damy", który powoli wzniósł się do sufitu i zawisł tam, lekko szeleszcząc, niczym niezadowolony nietoperz.
- No i popatrz! - wykrzyknęła. - Generator ciążenia znowu się popsuł! Poszukaj służących, Art, i poślij ich na dół, do kotłowni, żeby go naprawili.
W końcu jednak poszła ze mną na balkon. Wiedziałem, że to zrobi. Tak jak ja lubiła patrzeć na statek do-
stawczy, przypływający z Port George, tyle że jako młoda dama nie chciała się do tego przyznać.
Wspięliśmy się po długich schodach do drzwi na balkon i przystanęliśmy tam, by włożyć gumowane czapki (chroniące przed kosmiczną wilgocią) i wsunąć obciążone ołowiem kalosze. Przyciąganie było tego popołudnia nieco niestabilne, a bez wątpienia poniesiono by niepowetowaną stratę, gdyby któreś z nas straciło równowagę i runęło, wirując, w bezgraniczny eter (chyba że byłaby to Myrtle, ma się rozumieć, w takim wypadku zapanowałaby wielka radość i ogłoszono by małe święto, ale cicho sza!). Kiedy byliśmy gotowi, odblokowaliśmy drzwi i wyszliśmy na zewnątrz.
Kosmiczny szron, który grubą warstwą pokrył zasuwę, odpływał w postaci jasnego, rzednącego kłębu, a gdy się już rozwiał, naszym oczom ukazał się znajomy widok. Księżyc wypełniał całe niebo nad nami niby wielka, półkolista latarnia, świecąca w czerni eteru, a za nim, nieco z boku, połyskiwało małe, niebieskie oko Ziemi.

****

Na odwrocie tej strony znajduje się ilustracja, przedstawiająca Larklight, na której zaznaczono kilka miejsc wartych uwagi. Jak zaraz zobaczycie, jest to bardzo stary dom. Zdaje się, że nikt nie wie, kto go zbudował ani gdzie jest góra, ale mama twierdziła, że jakiś jej przodek wzniósł go na początku XVIII wieku, zaledwie kilka lat po wielkich odkryciach sir Izaaka Newtona, które umożliwiły podbój kosmosu. Później przez półtora stulecia dobudowywano doń różne elementy, a kolejny antenat mamy próbował trochę go ulepszyć, dodając portyki i detale w stylu klasycznym, ale nadal jest to bezkształtny, walący się dom na odludziu, skąd wszędzie jest bardzo daleko. Krąży po swojej orbicie w otchłani za Księżycem.

****

Na balkonie panował spokój. Ogromna cisza eterycznej przestrzeni wydawała się jeszcze cichsza po całym dniu słuchania "Śpiewu ptaka o zmierzchu". W donicach wzdłuż balustrady wciąż rosły delikatne, krystaliczne kosmiczne kwiaty, które kolekcjonowała nasza matka. Pamiętam - miałem wtedy trzy czy cztery lata - że na parapecie w moim pokoiku stała doniczka i kwiaty usypiały mnie co wieczór swoją dziwną pieśnią bez słów. Ale mama nie żyła, zginęła na pokładzie statku "Semele" w 1848 roku, gdy wybrała się w odwiedziny do jakiegoś wiekowego krewnego z Cambridgeshire. Ani ojciec, ani Myrtle nie mieli jej zdolności do uprawy śpiewających roślin i z biegiem czasu kwiaty jeden po drugim umilkły.
Aby odsunąć od siebie te melancholijne myśli, wziąłem siatkę z długą rączką z kosza przed drzwiami i próbowałem schwytać jedną z ryb, które przelatywały obok1. Miałem nadzieję, że złowię taką, która okaże się gatunkiem nieznanym nauce i zainteresuje ojca. Niestety, udało mi się schwytać pospolitego śmigacza czerwonego (Pseudomullus vulgaris) - jak zwykle. Całe ich ławice często czają się w lesie kominów nad Larklight, szukając schronienia przed groźnymi chaprekinami. Chciałem zachować rybę na kolację, ale Myrtle kazała mi ją wyrzucić.
- Patrz! - krzyknęła nagle i ujrzałem statek w znacznie większej odległości od Larklight, niż się spodziewałem. Był duży i zielony, z daleka wyglądał bardziej jak jedna z ryb, tyle że miał na rufie spore wybrzuszenie, skrywające alchemiczne silniki. Zbliżył się do pirsu po kilku uderzeniach skrzydeł i szybkich, nerwowych drgnięciach płetw sterujących, poruszając się bardzo podobnie do ryb. Załogę tworzyli Iończycy - nie widzieliśmy ich zbyt dobrze, mieli bowiem na sobie brezentowe skafandry eterowe i przyciemniane gogle, ale Iończyka zawsze łatwo rozpoznać. To niscy, krępi osobnicy o czterech rękach. Powiedziałem, że fajnie byłoby ich zaprosić i posłuchać opowieści o życiu wśród eteru, ale Myrtle odparła sztywno:
- Nie ma mowy, Arturze. Mają strasznie prostacki wygląd. Przecież nie są nawet ludźmi, a co dopiero Anglikami.
Zadowoliłem się więc machaniem, a eternauci odpowiedzieli mi tym samym, odczepiając niebieskobiałą kulę lodu z komety, wiszącą w szponach ładowniczych statku. Następnie umieścili ją w wylocie komina lodowego. Nawet na balkonie poczuliśmy drżenie, gdy bryła z dudnieniem opadała do domu lodowego w samym sercu Larklight.
Ponieważ nie da się zbyt długo oddychać eterem, ci, którzy mieszkają w Niebiosach, muszą polegać na regularnych dostawach lodu. Nasi służący umieszczają go w specjalnych maszynach, które pozyskują zeń tleń, po czym pompują go do naszych domów i statków. (Dzięki niemu mamy też słodką wodę i chłodnie, w których trzyma się mięso i warzywa). Nasz statek dostawczy przywozi lód mniej więcej raz na trzy miesiące, wraz z su-
szonym mięsem i owocami, żywnością w puszkach, konserwami, mąką, jajami i tak dalej, a nasz kucharz automatyczny piecze z nich chleb i ciastka. Zazwyczaj na pokładzie są także listy i gazety.
Gdy tego popołudnia statek zaczął się oddalać, urządziłem sobie z Myrtle wyścig po schodach w dół do pirsu i wygrałem - hura! Otworzyłem jeden z koszy z żywnością i zacząłem w nim szperać. Myrtle zbeształa mnie za łakomstwo, ale zaraz spuściła z tonu, gdy wyciągnąłem słój suszonych moreli. Każde z nas zjadło po kilka, a potem razem rozdarliśmy szary papier na paczce, którą zostawili dla nas Iończycy. Wewnątrz znajdowała się poczta, przesłana nam z Głównego Lunarnego Urzędu Pocztowego w Port George.
Niewiele tego było. Ciasto z kminkiem od ciotki Eufemii z Devonshire, list do ojca, kilka niedawnych wydań londyńskiego "Timesa" oraz numer "Illustrated London News" sprzed miesiąca. Myrtle porwała ten ostatni, zanim zdążyłem przyjrzeć się rycinie na okładce, która przedstawiała chyba wielką cieplarnię.
- O, jakie piękne suknie! - zapiała, kartkując pismo i zatrzymując się na niektórych stronach, by pozachwycać się wizerunkiem lady Jakiejśtam Skądśtam w nowej sukni balowej. - O, tak bym chciała zobaczyć Londyn, choćby przez jeden dzień! Spójrz, Art! Królowa i książę Albert urządzają Wielką Wystawę, na której będą pokazane płody rolne z całego imperium. Bardzo pouczające. "Wystawione zostaną eksponaty z całej Brytanii, a także z kolonii amerykańskich i posiadłości pozaziemskich Jej Królewskiej Mości - Marsa, Jowisza i Księżyca..."
- Phi - odparłem. - Nie rządzimy Jowiszem, tylko paroma jego satelitami.
Wydawało się, że mnie nie słyszy. Była pochłonięta wizją samej siebie w sukni z falbankami, dygającej przed królową.
- "Wystawa odbędzie się w Kryształowym Pałacu - czytała. - Ta wielka budowla, którą zaprojektował sam sir Waverley Rain2, powstała w jego manufakturach na księżycach Marsa. Składa się ona z żelaznej ramy, w którą wprawiono tysiące wielkich szyb z kryształowego szkła, specjalnie wyhodowanego na należących do firmy Rain & Co. polach kryształowych na marsjańskim biegunie północnym". Och, Art, tak bym chciała tam pojechać!
Zostawiłem ją, rozmarzoną, i popędziłem po krętych schodach w górę, by zanieść ojcu list. Służący hałasowali w jadalni i w kuchni, szykując kolację, a ja aż kichałem od dymu, gdy ich mijałem. Ojciec nigdy nie znalazł ludzi, którzy zechcieliby przybyć do Larklight i nam usługiwać, musieliśmy się więc zadowolić grupą mechanicznych służących, zamówionych z Rain & Co. Był to całkiem udany model, ale zaczynali już się starzeć i niektórzy strasznie dymili, zwłaszcza tuż po tym, jak napalono im w piecach. (Ręce też im się przegrzewały. Myrtle bez przerwy narzekała na wypalone dziury w obrusach).
Zastałem ojca w jego obserwatorium, niemal niewidocznego w plątaninie rur, zbiorników, przewodów, teleskopów i chwiejących się stert książek. W wielkim wiwarium pośrodku pomieszczenia unosiło się kilka rzadkich ichtiomorfów z otwartymi pyskami, wciągając cząstki kosmicznego mchu. Budzący grozę chaprekin leżał na stole sekcyjnym, rozłożony niczym otwarta księga, a ojciec sporządzał staranny rysunek jego wnętrzności. Za nim, przez duże, okrągłe okna obserwatorium, widziałem biały sierp Księżyca.
- Ach, Art - odezwał się, podnosząc wzrok i mrugając powiekami z lekkim zdziwieniem, jakby zapomniał, że w ogóle istnieję. Biedny tata, nigdy do końca nie wydobył się z tej chmury smutku, która ogarnęła nas wszystkich, gdy dowiedzieliśmy się o śmierci mamy. Sam czasami bywałem smutny, kiedy ją wspominałem i myślałem o tym, że już nigdy jej nie zobaczę. Ale często bywałem też szczęśliwy, zwłaszcza kiedy wdrapywałem się na dachy Larklight albo wymyślałem przygody dla swoich ołowianych żołnierzyków i modeli statków eterowych. Myrtle zaś koncentrowała się na tym, by zostać młodą damą, więc nie mogła cały czas się smucić. Ale ojciec poddał się swego rodzaju spokojnej melancholii. Często szukał pocieszenia w swoich badaniach
i niemal nie zwracał uwagi na nic innego. Myślę, że mógłby nawet zapomnieć o jedzeniu, gdyby Myrtle każdego wieczoru w porze kolacji nie posyłała mnie na półpiętro, bym uderzał w gong i odrywał go od kontemplowania jakichś ichtiomorfów.
Znowu zamrugał, jakby usiłował sobie przypomnieć, jak powinien zachowywać się ojciec. W końcu go olśniło: na jego twarzy odmalował się znajomy, łagodny uśmiech, a oczy mu rozbłysły. Odłożył ołówki i wyciągnął rękę, by potargać mi włosy.
- No, co tam słychać w wielkim świecie poza tą naszą małą planetoidą? - spytał.
Powiedziałem mu o cieście z kminkiem ("Bardzo miło ze strony ciotki Eufemii", stwierdził). Potem dałem mu list. Otworzył kopertę i lekko zmarszczył brwi, studiując zawartość.
- Intrygujące. Niejaki pan Webster, który podróżuje przez ten zakątek niebios, chce nas odwiedzić. Przybędzie szesnastego rano. Jak rozumiem, jest naukowcem, jak ja. Zobacz, pisze na papierze Królewskiego Instytutu Ksenologicznego...
Królewski Instytut Ksenologiczny to grupa nadzwyczaj uczonych facetów, którzy badają najróżniejsze okazy flory i fauny Układu Słonecznego. Swoją siedzibę ma przy Russell Square w Londynie. Wszyscy ci naukowcy i profesorowie pracują właśnie tam, prowadzą jednak stałą korespondencję z miłośnikami botaniki i filozofami przyrody w całym eterze. Ojciec dość często dostawał od nich listy z pytaniami o opinię w kwestii niezwykłych aspektów biologii ichtiomorfów albo z wiadomościami o nowych odkryciach, a brzmiały tak, jakby pisał je zasuszony, zakurzony i zgorzkniały stary dżentelmen. Ojciec jednak był zachwycony wieścią o zamiarach pana Webstera.
- Nie kojarzę tego nazwiska - oznajmił, unosząc list do światła i czytając go znowu, jakby w nadziei, że do-
wie się czegoś więcej o autorze. - Ciekawe, czy interesuje się mniejszymi ichtiomorfami?
Nie przychodził mi do głowy żaden inny powód, dla którego ktoś chciałby odwiedzić Larklight, ale nic nie powiedziałem, bo nie chciałem mu sprawić przykrości. Zamiast tego pobiegłem do Myrtle, by przekazać jej wieści. Bo choć ojciec chyba nie zdawał sobie z tego sprawy, ja wiedziałem, że szesnasty wypada jutro.


W KTÓRYM MYRTLE ROBI PORZĄKI
I ROZPOCZYNAJĄ SIĘ OKROPNE PRZYGODY


Larklight ogarnął istny szał sprzątania i odkurzania, woskowania i polerowania, szorowania i pucowania! Mieszkając na odludziu, nie przywykliśmy do wizyt. Właściwie nie mogłem sobie przypomnieć, by przez całe moje życie (a miałem prawie dwanaście lat) ktoś zadał sobie trud i do nas przyjechał.
Myrtle była bardzo podekscytowana. Chciała wiedzieć wszystko o tym panu Websterze. Czy był to ktoś ważny? Czy był młody i przystojny? Jakie miał koneksje? Czy był może spokrewniony z Web-
sterami z Berkshire? Z najwyższej półki w bibliotece ojca ściągnęła nawet stary, zakurzony egzemplarz "Księgi Arystokracji" w nadziei, że pan Webster okaże się potomkiem jakichś książąt czy baronów, ale nietoperz papierowy zżarł wszystkie hasła od Vinnicombe do Whortleberry, więc na nic się to zdało.
- On musi być kimś - powiedziała z naciskiem. - Królewski Instytut Ksenologiczny nie rozdaje swojego papieru każdemu, kto się zgłosi. Musimy mieć pewność, że Larklight jest gotowy na przyjęcie tego pana Webstera.
Kazała biednym służącym wziąć się do roboty i posprzątać cały dom od góry do dołu (choć w Larklight tak naprawdę nie ma ani jednego, ani drugiego). Kiedy zobaczyła, że sobie nie radzą, sama wzięła się do pracy. Posprzątała wszystko, co dało się posprzątać. Wygładziła obicia krzeseł, wytrzepała poduszki na sofie i posłała łóżko w pokoju gościnnym. Wypolerowała lustro i odkurzyła rury gazowe, a także wytarła ozdobną ramę portretu matki1, który wisiał w saloniku. Potem kazała mi zejść do samego środka domu i wyłączyć generator ciążenia.
Nigdy nie przepadałem za środkową częścią Larklight. Kiedy się tam weszło, z dala od okien i pokoi mieszkalnych, wokół robiło się dość ciemno i strasznie. Znikąd pojawiały się nagłe podmuchy, a czasami z zakurzonych, nieużywanych pomieszczeń dobiegały dziwne dźwięki. Płytki na podłodze ułożone były w skomplikowane wzory, które zdawały się zmieniać na oczach patrzącego. Wszystko wydawało się bardzo stare, jakby tysiące lat wsiąkło w te zawilgocone, kamienne ściany. Co było oczywiście niemożliwe, bo nie minęły jeszcze dwa stulecia, odkąd ludzie ruszyli w kosmos.
Generator ciążenia znajdował się w samym środku domu, w pomieszczeniu, które nazywaliśmy kotłownią. Nie był to niestety generator z prawdziwego zdarzenia, taki, jakie robią w Anglii firmy Arbuthnot & Co. czy Trevithick. Nasz był starą, nieziemską konstrukcją, pełną kółek, dźwigni, rowków, stożków, a także wielkich, obracających się kul. Trudno było uwierzyć, że dom tej wielkości wymaga tak ogromnej i skomplikowanej maszyny tylko do tego, by nogi nikomu nie odrywały się od dywanu. Owa maszyna ciągle się psuła i odnosiło się wrażenie, że duże jej partie w ogóle nic nie robią, nie ruszały się bowiem, pokryte kurzem stuleci. Zawsze przypuszczałem, że któryś z przodków mamy musiał ją kupić od handlarza starzyzną z Jowisza, i po-
zwolę sobie stwierdzić, że przepłacił.
Generator zasyczał, zaszumiał i warknął, a ja straciłem cały swój ciężar i poszybowałem w górę, by się zaczepić o splątane rury i przewody na suficie kotłowni (zdaje się, że to część instalacji kanalizacyjnej). Kiedy się uwolniłem i popłynąłem z powrotem w górę klatki schodowej do pokojów mieszkalnych, wszystkie okruchy ciasta i chleba, które upuściliśmy przez ostatnie pół roku, wyleciały ze swoich kryjówek w dywanach i zakamarkach boazerii. W jadalni poczułem się tak, jakbym leciał przez grad czerstwego pieczywa. Ale to wszystko stanowiło część planu, który obmyśliła Myrtle. Przytrzymując jedną ręką wydymającą się krynolinę, podleciała do wielkiej klatki w kącie spiżarni i wypuściła lotowieprze.
Lotowieprze pochodzą z wielkiej, gazowej planety Jowisz, gdzie fruwają w górnych warstwach atmosfery, wsysając owady i powietrzne rośliny. Ale także w Larklight czują się jak w domu. Latają po pokojach mieszkalnych i wsysają dryfujące okruchy i kawałki kurzu. Wyglądają jak świnie, tyle że są fiołkoworóżowe i wielkości mniej więcej termoforu, a zamiast nóg mają płetwy, za pomocą których sterują. Poruszają się w po-
wietrzu sposobem, który Myrtle zabroniła mi opisywać jako zbyt prostacki, więc go nie opiszę, ale jeśli uwa-
żnie obejrzycie załączoną ilustrację, powinniście zobaczyć, o co chodzi.
Przypominający zgniłe jaja fetor wyziewów lotowieprzy wciąż wisiał w powietrzu, gdy obudziłem się następnego ranka. W moim pokoju było zimno, ale w sumie zwykle tak jest, jako że ta część domu odwraca się nocą od Słońca. Wśliznąłem się pod kapę i próbowałem nie myśleć o wstawaniu. A potem coś sobie przypomniałem. Dzisiaj miał przyjechać pan Webster! Wyskoczyłem z łóżka i usiłowałem przelecieć do umywalki w kącie, zapominając, że przed pójściem spać z powrotem włączyłem generator ciążenia.
Gdy tak leżałem na podłodze, oszołomiony upadkiem, zerknąłem w górę, na okna. Zasłony w moim pokoju są trochę dziurawe, nadgryzione przez kosmiczne mole i przez otwory zwykle widziałem atramentową czerń eteru. Tego jednak poranka czerń została zastąpiona przez szarawą biel.
Rozsunąłem zasłony i ujrzałem nicość.
Wiedziałem, co to mgła, czytałem o niej u sir Waltera Scotta i tak dalej, ale nigdy nie słyszałem o mgle w kosmosie. Otworzyłem okno i wyciągnąłem rękę, by jej dotknąć. Okazała się sprężysta i nieco lepka w dotyku. Nie mogłem przepchnąć przez nią palców. Byłem pewien, że mgła, o której pisał sir Walter Scott, wyglądała zupełnie inaczej.
Podejrzewając, że stało się coś dziwnego, szybko się ubrałem i pognałem po schodach do pokoju Myrtle. Nie spała i właśnie chciała młotkiem roztłuc lód na umywalce, gdy wpadłem do środka. Jej zasłony są w lepszym stanie niż moje (Myrtle ceruje dziury), więc jeszcze nie zauważyła tajemniczej mgły. Kiedy jej o niej powiedziałem, odrzekła:
- Co za bzdury. Kto słyszał o mgle w kosmosie? - A potem dodała: - I może byś tak pukał, mały potworze!
Triumfalnie rozsunąłem zasłony i oczywiście okazało się, że za oknem Myrtle widnieje ta sama gęsta, skłębiona biel. Jedyna różnica polegała na tym, że jej pokój był wystawiony na promienie słońca i mgła na zewnątrz lśniła perłowym blaskiem. Wyglądała bardzo ładnie, ale gdy z podziwem na nią patrzyliśmy, coś przeleciało obok, rzucając duży, kolczasty cień.
- Aaaaaaaaaaa! - krzyknęła Myrtle i odskoczyła.
Sam miałem ochotę krzyknąć, ale widok przerażonej Myrtle przypomniał mi, że jestem Brytyjczykiem i powinienem być dzielny. Wyjąłem scyzoryk, który zawsze noszę w kieszeni razem z czystą chusteczką i pudełkiem zapałek. Otworzyłem okno i wychyliłem się na tyle daleko, by zatopić ostrze we mgle. Przypominało to cięcie wełnianego dywanu. Kroiłem mgłę, a za mną Myrtle przestępowała nerwowo z nogi na nogę, od czasu do czasu wykrzykując: "Art, uważaj!". I jeszcze: "Co się dzieje?".
W końcu udało mi się wyciąć trójkątną dziurę, mniej więcej siedmiocentymetrową. Wycięty z mgły trójkąt schowałem do kieszeni i przytknąłem oko do dziury.
Zwykle z okna Myrtle można popatrzeć na dach wieżyczki, w której mieści się mój pokój, a także spojrzeć w dół (a może raczej w górę?) na wszystkie dachy i okna głównej części mieszkalnej. Ale nie widziałem żadnego z nich. Cały dom owinięty był niczym mumia egipska grubymi, białymi linami i włóknami kleistej, białej substancji. Snując kolejne włókna, chodziły po nich...
- Pająki! - oznajmiłem, pospiesznie cofając się do pokoju.
- Och! To wstrętne! - wykrzyknęła Myrtle, która nie cierpiała niemal wszystkiego, co pełza (chociaż miała pewną słabość do stonóg). - Art, musisz się ich pozbyć! Szybko, weź zwiniętą gazetę...
Z tymi słowami wcisnęła mi w rękę zrolowany egzemplarz "Timesa". Jakoś nie miałem serca wyjaśnić jej, że pająki, które właśnie widziałem, miały wielkość słoni i odnóża długie niczym drzewa.
- Pójdę po tatę - powiedziałem mężnie i dokładnie zamknąłem okno. - Zostań tutaj, Myrtle, i postaraj się być dzielna.
Potem spokojnie wyszedłem z pomieszczenia i popędziłem przez półpiętro do pokoju ojca. Zdawało mi się, że z dachu nad moją głową dobiegają jakieś chroboty, więc zacząłem biec jeszcze szybciej. Gdy już dotarłem do drzwi ojca, byłem tak przerażony, że omal nie zapomniałem o pukaniu.
Ojciec wstał już z łóżka i stał przed zasnutym mglistą pajęczyną oknem w koszuli nocnej i szlafroku.
- Art! - wykrzyknął. - Co się dzieje?
Brakowało mi tchu, więc nie odpowiedziałem od razu, a gdy już odzyskałem głos, usłyszałem dzwonek do drzwi i głośne kroki autosłużącego, który ruszył w ich stronę.
- Nie można ich otworzyć, tato! - jęknąłem.
- Wszystko w porządku, Art - zapewnił ojciec, przepychając się obok mnie i wychodząc na półpiętro. - Przypuszczam, że to tylko pan Webster. Zjawił się wcześniej, niż oczekiwałem. Zapewne ta para na zewnątrz pochodzi z instalacji chemicznych jego statku. Opary z przestrzeni alchemicznej, bez wątpienia. Fascynujące...
- To nie mgła, tato. To sieć! - zawyłem, ale ojciec pędził już do swojej garderoby. - To...
Służący w czarnym kombinezonie, autolokaj, któremu nadaliśmy imię Raleigh, wszedł z głośnym tupotem po schodach, a jego głowa w kształcie grzyba obróciła się w moją stronę.
- Niejaki pan Webster przyszedł do twojego ojca, paniczu Arturze.
Podbiegłem i stanąłem przy nim na szczycie schodów, patrząc w dół, na hol. Drzwi frontowe były otwarte na oścież. Na moich oczach wsunęła się przez nie do środka ogromna noga o licznych stawach. Potem druga. Nogi były białe i wyglądały, jakby wyrzeźbiono je z polerowanej kości.
- Tato! - krzyknąłem.
- Tak, tak, Arturze - dobiegło mnie jego wołanie z garderoby. - Zaraz przyjdę. Poproś naszego gościa, że-
by zaczekał w saloniku. Może zechce zjeść z nami śniadanie.
Ogromny pająk z cichym chrobotem przecisnął swoje kuliste, kosmate ciało przez drzwi. Z przodu rząd czarnych oczu połyskiwał niczym mokre winogrona. Powyżej widniał wyświechtany, brązowy melonik, nasadzony na kolce pająka. Niżej zaś włochate szczęki drgały i poruszały się. Odchylił się w górę i zobaczył, że na niego patrzę.
- Nazywam się Webster - powiedział, unosząc melonik jednym z pazurów. - Jestem tu oczekiwany.
Mówił w zwyczajny sposób, ale jego głos nie brzmiał zbyt przyjaźnie. Spojrzał na gazetę, którą dała mi Myrtle. Była to dobra, gruba gazeta, ale nie wydawało się, by mogła wyrządzić panu Websterowi jakąkolwiek krzywdę. Odrzuciłem ją w bok i zwróciłem się do Raleigha:
- Wyrzuć go! - A potem jeszcze raz zawołałem: - Tato!
- Ech, te przeklęte spinki do kołnierzyka! - Zza uchylonych drzwi do garderoby dobiegł głos ojca.
Czekałem u szczytu schodów i z nadzieją patrzyłem, jak Raleigh człapie z powrotem. W jego wnętrzu rozleg-
ły się mechaniczne zgrzyty i brzęki, aż woskowy cylinder z właściwym zdaniem opadł na swoje miejsce.
- Przepraszam pana - powiedział. - Niestety, muszę pana poprosić, by pan wyszedł...
W tej samej chwili zawiodło ciążenie. Czy generator znowu się zepsuł, czy jakiś podstępny pająk wpełznął do kotłowni i przekręcił gałkę na zero? Chwyciłem się poręczy i bezradnie patrzyłem, jak Raleigh unosi się w powietrze niczym napęczniały, metalowy balon. Cios szponiastej stopy pana Webstera posłał go z hukiem na ścianę, a wtedy odpadła mu głowa i zaczęła wirować w powietrzu. Pan Webster ruszył do holu, rozbijając stojak na kapelusze w drzazgi. Czarne oczy wciąż wbijał we mnie, a połyskiwał w nich triumf.
- Złapcie ich wszystkich, chłopaki - powiedział.
Do domu zaczęły wbiegać kolejne białe pająki, mniejsze od pana Webstera, ale i tak o wiele zbyt duże. Brak grawitacji zupełnie im nie przeszkadzał, równie dobrze bowiem chodziło im się po suficie i ścianach, jak po podłodze. Pędziły między odnóżami swojego przywódcy w stronę schodów. Zamachałem rękami, by ruszyć w kierunku garderoby, i zacząłem wołać ojca. Wyleciał z półpiętra z odsłoniętymi nogami, falującymi połami koszuli i niedopiętym kołnierzykiem.
- A niech mnie! - wykrzyknął, patrząc nad moim ramieniem na największego pająka, który nie zadał sobie trudu, by wejść na schody, lecz wszedł po ścianie, zagłębiając pazury w tapecie. - Jaka wspaniała bestia! Nieznana nauce, o ile się nie mylę! Szybko, Art, przynieś mi sieć i bardzo duży słój!
- Pan Webster to pająk! - wrzasnąłem. - A na dole jest znacznie więcej pająków!
- Daj spokój - ofuknął mnie, poprawiając okulary, by spojrzeć na zwierzę, zbliżające się do nas po suficie. - To nie pająk. Bez wątpienia, istnieje pewne powierzchowne podobieństwo, ale zauważ, że ma przynajmniej dwanaście nóg, podczas gdy ziemskie pajęczaki mają ich tylko osiem...
Zdążył powiedzieć tylko tyle, bo w tym momencie stwór rzucił się w dół, prosto na niego. Kopnąłem go kilka razy, ale ledwie to zauważył i zareagował zamachem jednego ze swych dwunastu odnóży, zadając mi cios, po którym znów poleciałem na szczyt schodów. Na górę wpełzały już inne pająki. Widziałem ich rozedrgane, czarne cienie, wydłużone w świetle gazowych lamp. Usłyszałem wołanie ojca:
- Arturze, chłopcze, dbaj o swoją siostrę! Nie pozwól, żeby Myrtle coś się stało. Ja... - I jego głos umilkł.
Obejrzałem się. Pająk uniósł ojca, zamykając go w klatce swych odnóży i obracał go niczym szpulkę nici, owijając od stóp do głów tą samą substancją, która zasłoniła okna.
- Tato! - krzyknąłem, ale nie mogłem zrobić nic oprócz posłuchania jego ostatniego polecenia. Wierzgając nogami i wymachując rękami, ruszyłem z powrotem w stronę, z której przybyłem, a półpiętro za mną pełne było chudych, roztańczonych cieni pająków. Przed sobą ujrzałem nasze lotowieprze, fruwające bez ładu i składu z żałosnym piskiem, niczym rozmazana masa różowych ciał i kręconych ogonków. Zapewne wyczuły zapach intruzów i w panice wyrwały się z klatki. Pomknęły w górę kanału wentylacyjnego, szukając schronienia w ciemności. Chętnie też bym się tam schował, ale obiecałem ratować Myrtle, więc płynąłem dalej.
Przed szafą na pościel ujrzałem dwóch unoszących się w powietrzu służących. Wciąż zmagali się z prześcieradłami, które najwidoczniej składali, gdy wysiadło ciążenie.
- Pająki! - zawołałem do nich. - Kurz! Posprzątajcie te wszystkie pajęczyny!
Wiedziałem, że nie powstrzymają napastników, ale miałem nadzieję, że przynajmniej trochę im przeszkodzą. Gdy posłusznie wysunęli końcówki z miotełkami do kurzu i obrócili się przodem do pająków, chwyciłem się listwy do wieszania obrazów i podciągnąłem się ku drzwiom do pokoju Myrtle.
- Oj, pukaj, Art! - krzyknęła. - Ile razy mam ci powtarzać? To nie takie trudne!
W tej samej chwili ze schodów dobiegły głośne łoskoty i brzęki - przypuszczalnie pająki poradziły sobie z dwoma służącymi, którzy na moje polecenie mieli zagrodzić im drogę.
- Cóż to za okropny hałas? - spytała Myrtle. - Pewnie zauważyłeś, że generator znowu się zepsuł! I gdzie tata?
Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że nasz ojciec prawdopodobnie nie żyje, że pająki go pożarły i pożrą także nas, jeśli nie uciekniemy.
Wziąłem siostrę za rękę.
- Musimy uciekać do kapsuł ratunkowych - powiedziałem, ciągnąc ją do drzwi. - Obawiam się, że stało się coś bardzo niedobrego.



W KTÓRYM UDAJE NAM SIĘ UCIEC
ALE PÓŹNIEJ DRYFUJEMY PRZEZ BEZDUSZNY ETER


yciągnięcie Myrtle z pokoju zajęło mi więcej czasu, niż się spodziewałem, uparła się bowiem, by do niewielkiej, wełnianej torby spakować czyste prześcieradło i szczotkę do włosów, potem wróciła po swój pamiętnik, w którym ciągle coś bazgrze, a potem jeszcze po bezcenny medalion, który dostała od mamy i w którym znajdował się matczyny portret. Gdy czekałem na nią w otwartych drzwiach, słyszałem, jak te straszliwe pająki rozrzucają po holu porozbijane części autosłużących i zacząłem zdawać sobie sprawę, że nie wszystkie te bestie dorównują inteligencją swojemu przywódcy, panu Websterowi. Zapewne wzięły autosłużących za żywe, okryte zbroją istoty i teraz szukały pod metalem mięsa! Szczęśliwie się dla nas złożyło, w przeciwnym bowiem razie dopadłyby nas, jeszcze zanim Myrtle zdążyłaby się wyszykować.
Ma się rozumieć, powrót przez hol nie wchodził w grę, choć była to najkrótsza droga do hangaru z kapsułami ratunkowymi. Na szczęście spędziłem wiele czasu na przemierzaniu zakamarków i skrótów w Lark-
light i znałem inne przejście. Otworzyłem niewielkie drzwi naprzeciwko pokoju siostry i szybko popłynęliśmy w górę spiralnych, drewnianych schodów, zrywając pajęczyny, utkane przez normalne, brytyjskie pająki.
Myrtle gadała przez całą drogę.
- Co robimy w tym okropnym miejscu? Art, co się stało? Gdzie tata?
Nie byłem w stanie jej tego wyjaśnić, więc milczałem i mocno trzymałem ją za rękę. Schodami dotarliśmy do biblioteki. Z jej przeciwległego krańca prowadziły inne schody, które - jak wiedziałem - zawiodą nas prosto do drzwi hangaru. Gdy jednak ruszyliśmy między regałami w ich kierunku, Myrtle krzyknęła, a ja podniosłem wzrok, by ujrzeć jednego z kolegów pana Webstera, pomykającego po suficie - by wpełznąć do środka, otworzył okno dachowe. Próbował skoczyć w naszą stronę, ale spodziewałem się takiej sztuczki po tym, co spotkało biednego ojca, i mocno pchnąłem Myrtle, umykając mu z drogi. Przeleciał obok, wymachując długimi odnóżami, a ja porwałem z pobliskiej półki gruby, oprawiony rocznik czasopism i z całej siły walnąłem go w kolczasty łeb.
- Uk! - jęknął i odpłynął przez powietrze, nieprzytomny, z podkulonymi odnóżami.
Gdy zacząłem kierować Myrtle w stronę schodów, zauważyłem, że tom, który chwyciłem, wypełniają stare numery "Timesa", i stwierdziłem, że chyba jednak miała rację, polecając mi uzbrojenie się w gazetę.

****

Nie widzieliśmy więcej pająków, lecąc w dół schodów do hangaru. Dobrze znaliśmy kapsuły ratunkowe, ojciec kazał nam bowiem ćwiczyć ewakuację na wypadek pożaru. Były to beczkowate obiekty, umieszczone na sprężynowych wyrzutniach w ciemnym hangarze. Rozejrzeliśmy się nerwowo w poszukiwaniu pająków, zanim otworzyliśmy właz do bliższej kapsuły, i wśliznęliśmy się do środka.
- Mamy czekać na ojca? - spytała Myrtle, ale posłała mi przy tym pełne powagi spojrzenie, jakby znała już odpowiedź.
Pokręciłem głową.
- Czy tych strasznych stworów było dużo?
Przytaknąłem.
- Pożarły go? - szepnęła.
Wzruszyłem ramionami i odtrąciłem ją, gdy próbowała mnie objąć ze słowami:
- Biedny Art! Więc zostaliśmy sierotami!
Wiedziałem tylko, że ojciec kazał mi opiekować się Myrtle i że nie spełnię zadania, jeśli będę zwlekał jeszcze chwilę dłużej w opanowanym przez pająki domu. Przypiąłem się do jednego z pokrytych skórą siedzeń i dopilnowałem, by moja siostra zrobiła to samo, po czym pociągnąłem dźwignię oznaczoną napisem "Start".